sobota, 28 lipca 2012

july evening

jest pięknie.
co prawda od dwóch dni, a wcześniej walczyłam z myślami samobójczymi, ale widzę, że się kurwa da!

nie muszę brać, uczę się rozmawiać zamiast zajadać / zagłuszać emocje na sto różnych sposobów.

często czuję tylko lęk, bo tak bardzo przeraża mnie ta chwiejność...

ale zaczynam potrafić sobie z tym radzić.

niedziela, 15 lipca 2012

stand straight, look me in the eye and say 'goodbye'

przecież to jest jakiś koszmar..

dobrze, że dziś dzień przywitał mnie euforią, spokojną akceptacją siebie i ogromną chęcią na wyjście do ludzi.

co prawda, czuję się dojmująco samotna, ale w końcu sama sobie to zgotowałam - mogłam nie zachowywać się jak fałszywa suka. W imię czego właściwie...? Akceptacji? Troski? Haha. Nie masz teraz ani tego, ani przyjaciółki - zasłużyłaś na cierpienie.

Przechadzałam się między półkami w sklepie i myślałam tylko o tym, że obecnie nie mam najmniejszego prawa, żeby się cieszyć. Euforia, której źródlem dziś akurat była muzyka, totalnie mi się nie należy, powinnam ponieść karę i płakać, płakać, płakać...

może właśnie w tym celu w tym tygodniu znów się naćpam, a potem przeżyję koszmarny parodniowy zjazd?

ja pierdolę. Przepraszam, K. Nie chciałam Cię skrzywdzić, nie wiem, co mi odpierdoliło na te pół roku. Jednego możesz być pewna - nie tylko Tobie zafundowałam koszmar.

niedziela, 8 lipca 2012

i wanna go home

nie dam rady .
bez tego jestem śmieciem, śpiącym po 15 h na dobę.
nie mogę brać bk w ogóle, bo wpadam w ciąg. a jeśli nie biorę, to ciąg snu-jedzenia mam murowany. kurwa mać. nie ma wyjścia z tej sytuacji.

mam ochotę na śmierć.

czwartek, 5 lipca 2012

I never thought I'd need so many people ...

piąty dzień bez ketonów.

jestem szczęśliwa!!

kurewsko, zajebiście szczęśliwa!!! biegałam i okazuje się, że nie spierdoliłam sobie zdrowia i kondycji tak doszczętnie jak myślałam. Wręcz powiedziałabym, że jest DOBRZE!

czasem spada mi nastrój na tyle, że mam ochotę rzucić wszystko i się rozpłakać, sięgnąć z powrotem po stymulanty i jechać na nich pierwszy dzień, potem drugi... trzeci..

4 gramy czekają na gorsze czasy, kiedy znów włączy mi się tryb "autodestrukcji". Póki co, umówiłam się z Sz. na cztery "dni używek" w miesiącu. Cztery soboty i ani doba więcej. :)

gdzieś tam w środku, czasem, uderza mnie bolesne uczucie cholernej pustki i totalnego bezsensu tego wszystkiego, nawet tej radości, ale skutecznie je zagłuszam i czerpię z ulotnych chwil szczęścia pełnymi garściami.